„Czas, kiedy intensywnie dojrzewałem” – wywiad z Danielem Spaleniakiem

danielSzorstki wokal, dojrzałe kompozycje i młody wiek. W tym roku Daniel Spaleniak zachwycił polską scenę muzyczną płytą „Dreamers”. Muzyk rozwija skrzydła i już zapowiada nowy materiał. Z CDN-em rozmawia o powstawaniu debiutanckiej płyty, koncertach i szczęściu.

100 tysięcy odtworzeń „My name is wind”. Cieszyłeś się na fecebook’u, ale może teraz powiesz nam coś więcej?

Daniel Spaleniak: To jest ciekawa historia, bo sam pewnie dowiedziałbym się o tym później. Moja mama sprawdza odtworzenia. Codziennie zapisuje, czy zapisywała, bo nie wiem czy nadal to robi, liczbę w kalendarzu. Bywało, że dostawałem od niej wiadomość – „Daniel wzrosło o 300. Gdzie wstawiałeś?”. A teraz dała mi znać – „Daniel 100 tysięcy, gratuluję!”. Ja sam przestałem liczyć, kiedy doszło do 10 tysięcy. Wtedy uznałem, że już jestem zadowolony.

Twój debiut, album „Dreamers”, rodził się przez dwa lata. Jaki był to dla ciebie okres?

To był chyba najtrudniejszy okres w moim życiu. Pojechałem wtedy na studia do miasta, w którym nie znałem ani jednej osoby. Nie miałem żadnych znajomych i było mi strasznie trudno. Pewnie słychać to w piosenkach, tam jest bardzo dużo emocji. To były dwa lata aklimatyzowania się w nowym mieście, poznawania nowych ludzi, rozczarowań, zauroczeń. Dużo, dużo historii przekazanych w piosenkach.

Słuchając płyty mam wrażenie, że to utwory napisane przez dojrzałego faceta. Ty jesteś przecież bardzo młody, dopiero na początku drogi. Czy mam więc mylne wrażenie, czy ty też tak do niej podchodzisz?

Chyba jest dojrzała. To był czas, kiedy ja intensywnie dojrzewałem. Musiałem, aby dać sobie radę sam. To, co jest na płycie dotyczy prawdziwych uczuć i emocji, może dlatego jest dojrzałe.

danCo poczułeś gdy po raz pierwszy miałeś w rękach fizyczną wersję albumu?

Właśnie tak długo na nią czekałem, że jak w końcu dostałem płyty pomyślałem – „No to je mam”. Dużo wcześniej przeżyłem to, co powinienem przeżyć przy otrzymaniu ich fizycznie. Dlatego nie skakałem ze szczęścia. Skakałem, kiedy dowiedziałem się, że one w ogóle będą. To było jednak wspaniałe przeżycie, trzymać własną płytę. Udało się wydać także singla na winylu i to też jest niesamowite.

Teledysk i okładkę stworzyła Weronika Izdebska. Często ze sobą współpracujecie. Podczas niektórych koncertów można oglądać wystawę jej zdjęć. Jesteście do siebie podobni i czy to sprawia, że tak dobrze się dogadujecie?

Weronika jest moją dziewczyną. Żyjemy razem i myślimy bardzo podobnie. Świetnie nam się razem pracuje, bo mamy bardzo podobne poczucie estetyki, choć to ja więcej przejąłem od niej, niż ona ode mnie. Dużo się nauczyłem dzięki niej.

Długo trwało zanim doceniłeś swój głos. Jak do tego doszło?

Ja nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy. Kiedy ludzie zaczęli zwracać na to uwagę, stwierdziłem, że coś w tym jest. Natomiast dla mnie było naturalne, że zacząłem śpiewać. Szukałem nie tyle własnego stylu, co nut i dźwięków, które mogłem wpasować do piosenek. Niskie pasowały, musiały pasować, bo nie umiem śpiewać wysoko. Z drugiej strony bardzo miło, że to zostało dostrzeżone i docenione.

Wraz z wokalem pojawiła się konieczność pisania tekstów. Było to dla ciebie trudne?

Zazwyczaj jest tak, że najpierw tworzę muzykę, później teksty. Wiadomo, że przy tekstach jest troszkę trudniej, bo to już nie do końca płynie ze środka. Trzeba umieć ubrać myśli w słowa. Do tego sztuką jest napisać to tak, żeby było ciekawie i treściwie, żeby miało ręce i nogi. Dlatego rzadko piszę po polsku, czuję, że do tego nie dojrzałem. Poza tym angielski wydaje mi się bardziej dźwięczny.

Wspominasz już o drugiej płycie. W styczniu ma pojawić się pierwszy singiel. Opowiesz więcej o tym jak będzie ona wyglądać?

Na facebook’u napisałem, że na początku roku pojawi się skromna zapowiedź. Mam na razie zalążek tego albumu. Chciałbym, aby singiel był punktem wyjścia. Ma pojawić się w styczniu. Po pierwsze dlatego, żeby zachować pewną symboliczną datę, dokładnie rok od wydania „My name is wind”, a po drugie, żeby narzucić sobie konsekwencję w tworzeniu.

Nadal będziesz współpracował z Anteną Krzyku?

Zobaczymy. Mam nadzieję, że będą zainteresowani. Jeszcze nikomu od nich niczego nie pokazywałem.

Po premierze mówiło się, że „Dreamers” to debiut roku. Ty dystansowałeś się od tego określenia. Mówiłeś, że do końca roku zostało wiele czasu, wiele się może wydarzyć. Zaobserwowałeś przez ten okres jakiś ciekawy polski projekt?

Tak, oczywiście. Na pewno projekt We Call It a Sound. To jest już trzecia płyta tego zespołu. Uważam, że jest to jeden z najlepszych polskich albumów tego roku. Jest niesamowicie wyprodukowany. Brzmi świetnie. Gdybym ja miał wybierać, jest to numer jeden.

Wspomniałam, że od premiery twojego debiutu minęło kilka miesięcy. Jak ten czas wpłynął na ciebie?

Mam nadzieję, że to wszystko zmotywuje mnie do bycia jeszcze lepszym. Na pewno do tego, żeby ćwiczyć śpiew. Ja nie jestem wokalistą, zawsze to powtarzam. Jestem bardziej kompozytorem niż muzykiem i wokalistą. Na scenie widać moje braki. Potrafię nagrywać jedną ścieżkę wokalu przez sześć godzin, a na scenie mam na to trzy minuty. Trudno mi wykrzesać to, co mam najlepsze, ale staram się i ćwiczę.

Jesteś w trakcie trasy. Obserwujesz swoją publiczność. Jak radzisz sobie z nią na koncertach?

Czasem mówię zabawne rzeczy i ludzie się śmieją. Czasami nie łapią moich żartów, bo mam specyficzne poczucie humoru. Zawsze staram się nawiązywać kontakt ze słuchaczami. Dla mnie koncert, na którym czuję, że to, co mówi do mnie wykonawca jest wyćwiczone, to oszustwo. Jest schematyczny i zawsze wygląda tak samo. Dlatego ja po prostu rozmawiam. Na koncercie musi być coś innego. Także inne aranżacje, bo na występ nie przychodzi się po to, by posłuchać płyty, to można zrobić w domu. Od występów oczekuję trochę więcej.

daW tym roku zagrałeś koncerty na festiwalach. Na Open’erze nie obyło się bez przygód. Czy to cię trochę rozczarowało?

Trochę nas to zbiło z tropu. W połowie setlisty dostaliśmy informację, że musimy kończyć. Nie wiedzieliśmy co robić. Ta druga część koncertu była dla nas dużo ważniejsza, zawierała utwory, które lubiliśmy bardziej. Kiedy zeszliśmy ze sceny okazało się, że komuś się pomyliło i mieliśmy jeszcze 15 minut. Spokojnie zdążylibyśmy zagrać cały materiał. Niemniej, fajnie było zagrać na tak dużym festiwalu.

Czy twoje szczęście wpływa na tworzenie muzyki?

Moje utwory wypełnia różny nastrój. Kiedy jestem szczęśliwy, wychodzą mi utwory wesołe, a w tych średnio się sprawdzam. Chociaż ostatnio nagrałem utwór, który uważam za bardzo ciekawy, ale inny jeśli chodzi o klimat. Najbardziej lubię jednak tę melancholię i staram się nagrywać w momentach, w których się ona pojawia.

Mówiłeś w wywiadach, że nie zmieniłbyś nic w swojej dotychczasowej drodze. Jesteś szczęśliwy?

Jestem spełniony i szczęśliwy.

Dziękuje za rozmowę!

Dziękuje również.

fot. Tomasz Gałązka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

16 − 11 =