Miłość od pierwszego Hitchcocka

Olivia Anna Livki w Mewie Towarzyskiej fot. Dorota ProńkoKobiecy wulkan energii: śpiewa, gra, tańczy, aranżuje, programuje, projektuje… Film poprowadził nieobliczalną Olivię Annę Livki do muzyki –  nie wiadomo, gdzie ostatecznie poprowadzi ją muzyka. O swoich inspiracjach i o tym, co działo się wokół niej w ostatnim czasie, artystka opowiedziała po środowym (6 lutego) koncercie w Mewie Towarzyskiej.

Na scenie dałaś z siebie wszystko, łącznie z potrójnym bisem… Koncerty dają ci energię, zamiast ją zabierać?

Czuję się świetnie. Najlepsza jest adrenalina, którą daje mi myśl o tym, że nigdy nie wiem, czego się spodziewać. Miejsce, publika, czas – to wszystko sprawia, że każdy koncert jest inny i wymaga innego przygotowania, ale jest równie ważny i dla mnie, i dla słuchaczy. Dlatego zawsze staram się dać z siebie wszystko.

A co wyniknęło z połączenia tych elementów w Sopocie? Jak wrażenia?

Dziś zagrałam swój drugi oficjalny koncert w Sopocie i jestem całkowicie oczarowana tutejszą publicznością. Moje sopockie „kucyki” są the best. (Olivia Anna Livki nazywa tak swoich fanów ze względu na piosenkę „Blood ponies”)

Gra na basie, bębnie, taniec, programowanie bitów, śpiewanie – dzisiejszy koncert pokazał, że posiadłaś wiele umiejętności. Czy jest coś, czego chciałabyś się jeszcze nauczyć?

Trafiłaś! Jestem w trakcie nauki tego, o czym naprawdę marzę. Pierwszy raz w życiu systematycznie uczę się orkiestralnego aranżu – szczególnie „dęciaków” (instrumentów dętych – red.). Zawsze w jakiś sposób z nich korzystałam, ale nigdy systematycznie. Nie miałam na to odwagi, bo zbyt mało wiem o tym, jak się na nich gra. Nadrabiam teoretyczne braki, które wynikły z braku czasu. Wiem, że czeka mnie długa droga, zanim będę mogła powiedzieć o sobie „dyrygent”. Będzie to trwało kilka lat, ale jestem wytrwała. Bardzo mi na tym zależy.

Urodziłaś się w Opolu, wychowywałaś w Niemczech, ale na facebooku w rubrykę „miasto rodzinne” wpisałaś „The Globe”, czyli kula ziemska. Naprawdę wszędzie czujesz się jak u siebie? Może jednak jest jakieś miejsce, do którego wracasz najchętniej?

Całe życie czułam się wyobcowana. Ciągłe przeprowadzki spowodowały u mnie brak jakiekolwiek stabilności. Jako bardzo mała dziewczynka wyjechałam do kraju, o którego języku i kulturze nie miałam pojęcia. Z tego powodu nigdzie nie czuję się do końca „swojo”, ale traktuję to jako pewną wartość. Dużo podróżuję i przez to, że nigdzie nie mam „kotwicy”, jest mi łatwiej tak funkcjonować.

Nie odnosisz wrażenia, że taki tryb życia wpłynął na twoją twórczość?

Przede wszystkim wydaje mi się, że przemawiam do wielu ludzi, którzy przeżywali i przeżywają to samo co ja. Brakowało im takiego głosu, który wyraziłby te uczucia.

Najpiękniejsze wspomnienie, miejsce tych podróży?

Kocham Nowy Jork. Póki co było to jedyne miejsce, z którego naprawdę nie miałam ochoty wyjeżdżać. Oczywiście nie powiedziałabym, że jest to mój dom. Jeśli chodzi o granie koncertów, za każdym razem jestem zaskoczona. W różnych krajach i miejscach na świecie mogą zdarzyć się różne niespodzianki. I takie pozytywne niespodzianki na szczęście mnie spotykają. Tak było na przykład w Nowym Jorku, ale również w Czechach mimo, że to dwa zupełnie inne światy. W Czechach spaliśmy w jakimś socjalistycznym hotelu, w którym bałam się podłączyć suszarkę (śmiech). Mimo że wydawało nam się, że jesteśmy w dość dziwnym miejscu, podczas koncertu publiczność zachowywała się cudownie, była niesamowicie otwarta na wszystko, co progresywne. Wspaniałe wspomnienia.

Widać, że bardzo swobodnie czujesz się na scenie, hipnotyzowałaś dziś trochę publiczność, a atmosfera z każdą kolejną piosenką była lepsza. Pamiętasz jakiś przełomowy moment w życiu, w którym stwierdziłaś, że muzyka i scena są twoim przeznaczeniem?

Szczerze mówiąc, bardzo cieszy mnie fakt, że ludzie odbierają mnie jako performera. W rzeczywistości najbardziej komfortowo czuję się w studiu nagraniowym. Tak, wiem, że trudno w to uwierzyć (śmiech). Kiedyś byłam bardzo niepozorna i mimo że nie wychodziłam na scenę często, kiedy to już nastąpiło, nie miałam żadnej tremy. Dziś lubię walczyć o publiczność. Wchodząc na scenę, nigdy nie wiem, czego się spodziewać. Wszystko zależy od komunikacji. Musisz cały czas dawać coś publice, ale robić to stopniowo.

Co z muzycznymi inspiracjami z młodości?

W wieku od 10 do 14 lat było wiele przełomowych momentów. Po raz pierwszy zaczęłam marzyć o muzyce, gdy zainteresowałam się muzyką filmową. Od Hitchcocka przeszłam do muzyki. Później była na przykład Kate Bush. Jej płyty egzystowały w zupełnie innym świecie. A ja też chciałam stworzyć swój, inny świat.

Na Twoją karierę w Polsce wpłynęły dwa wydarzenia: występ w programie Must Be The Music i support przed Lennym Kravitzem. Czy z perspektywy czasu potrafisz ocenić, które z nich bardziej pozwoliło Ci rozwinąć skrzydła? Jak wspominasz te występy?

Must Be The Music wspominam jako prawdopodobnie najtrudniejsze doświadczenie mojego życia. Nie wspominam tego dobrze, ale jestem w tej kwestii szczera. Potrafię powiedzieć: to jest wielkie i trudne wyzwanie. Chyba nikomu w takich programach nie jest miło i przyjemnie. To najtrudniejszy typ showcase’u, jaki istnieje. Zupełnie inaczej wygląda występ przed ludźmi, którzy specjalizują się w muzyce alternatywnej. To było bardzo trudne, ale trzeba wiedzieć, po co się coś robi. Z mojego punktu widzenia hipokryzja dzisiejszego systemu sprzedawania muzyki polega na tym, że wszyscy chwalą się swoją pozorną alternatywą, negując telewizję i mass media, podczas gdy te dwie sceny wzajemnie na siebie oddziałują. Po występie w telewizyjnym show, wszystkie „bardzo alternatywne” festiwale zaczęły proponować mi występy, wcześniej w ogóle mnie nie zauważając. Przecież byłam dokładnie taką samą artystką. Nagle zadziałała jakaś pozorna iluzja sławy. Nagle wszyscy cię pożądają. Ale na tę iluzję trzeba uważać, bo szybko mija. Koncert przed Kravitzem też był trudny, ale bardzo pozytywnie go wspominam. Publiczność spodziewała się raczej piosenek z lat 90., ale mimo wszystko bardzo ważne było dla mnie sprawdzenie swoich technicznych możliwości. Lubię tego typu wyzwania. Mogłam się tam dużo nauczyć i ocenić swój status. Ten support zwiększył moje poczucie wartości. Udało mi się zainteresować i poruszyć siedmiotysięczną (nie swoją!) publikę. Po takim koncercie nic już mnie nie przerazi!

Muszę zadać to pytanie… Planujesz zaśpiewać po polsku?

Chciałabym zaśpiewać w wielu językach, ale najpierw muszę się ich nauczyć (śmiech). Kiedyś byłam u znajomego w studio, on poprosił, żebym po raz pierwszy spróbowała zaśpiewać piosenkę po polsku. Jestem otwarta, więc spróbowałam… Wiesz jak się skończyło? Usłyszałam: proszę, nigdy więcej tego nie rób (uśmiech).

Jak określiłabyś muzykę, którą tworzysz?

Cały czas walczę o to, żeby pojęcie Global Voice’n’Bass zakotwiczyło się w świadomości popkulturowej. Nigdy nie można zapominać, że wszystkie konwencje od czegoś się zaczynały. Po co zastanawiać się, jaki gramy gatunek?

Wszyscy kochamy „Abby, Abby”, ale czy ty masz jakąś swoją piosenkę, którą darzysz szczególnym sentymentem?

Wow… Powiem ci szczerze, że sentyment mam naprawdę do każdej. Szczególnie, że chwilami są to bardzo osobiste i traumatyczne wyznania. „Abby, Abby” też jest mi bardzo bliskie, bo jest to piosenka o mojej najbliższej przyjaciółce, która mieszka tysiące kilometrów ode mnie. Piosenka „No memory” wiąże się na przykład z pierwszym traumatycznym wspomnieniem związanym z moją mamą. Przelewam wspomnienia na papier.

Na koniec powiedz coś o artystycznych planach na ten rok.

Konkretnych planów jest bardzo dużo. Intensywnie pracuję nad kolejną płytą. Chciałabym powiedzieć, że będziecie mogli posłuchać jej jeszcze w tym roku, ale nie chcę zapeszać. Jeszcze trochę pracy przede mną!

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *