50 twarzy nudy

50 twarzy greyaPrzez kilkanaście lat żadna autorka harlekinów nie zdobyła takiego rozgłosu jak E.L. James swoimi „50 twarzami Greya”. Książka wątpliwej jakości doczekała się właśnie filmowej adaptacji, a nawet swoich 2 minut w „Teleexpressie”. Pewne jest jedno – to najsłabsza propozycja na Walentynki.

Historia zbudowana jest tak misternie, że można ją porównać do rąbania drewna na opał tępą siekierą. Tu przytniesz, tam przytniesz i może kogoś będzie to grzało. Anastasia Steel (Dakota Johnson) to niedoświadczona życiem studentka literatury angielskiej. Skoro filolog – to musi być koniecznie romantyczna. Pewnego słonecznego dnia poznaje Christiana Greya (Jamie Dornan), z którym zmuszona jest przeprowadzić wywiad dla studenckiej gazetki w zastępstwie za koleżankę. Młody, przystojny przedsiębiorca jest zauroczony Anastasią. Na jednym spotkaniu się nie kończy. Grey odwiedza dziewczynę w pracy i proponuje jej kolejne spotkanie. Milionerowi jednak daleko do romantycznego randkowania – wprowadza Anastasię w swój erotyczny świat BDSM.

Trudno pisać, że fabuła filmowych „50 twarzy Greya” zawodzi – sam pierwowzór nie był najwyższych lotów. Film Sam Taylor-Johnson, choć pozbawiony większości bazgrołów pisarki, jest nijaki. Nudą wieje z każdej sceny, co całkowicie mija się z celem podsycania temperatury przed premierą. Więcej akcji znaleźć można w pierwszym z brzegu filmie przyrodniczym czytanym przez Krystynę Czubównę. Bohaterowie przerzucają się więc z łóżka do łóżka, po drodze trafiając też do osławionego czerwonego pokoju, który przypomina prędzej scenografię z „Hostelu” niż świątynie rozpusty.

Największą bolączką „50 twarzy” są jednak aktorzy. Christian Grey w wykonaniu Dornana to idealny materiał na psychopatę. Do seksownego i tajemniczego milionera mu daleko. Całość jak wisienka na torcie dopełniają puste kwestie, które twórcy bezlitośnie wpychają mu w usta. Trudno nie odnieść wrażenia, że sam Dornan nie wierzy w to, co przyszło mu wypowiadać w filmie. Ale do tego tanga trzeba przecież dwojga. Taylor-Johnson i spece od castingu przekopali pół Hollywood w poszukiwaniu idealnej Anastasii. I tak ni stąd, ni zowąd pojawia się Dakota Johnson. Jej Anastasia co rusz sili się, by wyglądać pociągająco, co wychodzi boleśnie sztucznie. Reżyser pozbawia charakteru obojga bohaterów, których jedynym celem ma być seks. Gdzieś na szarym końcu listy priorytetów znalazły się pozostałe postaci, których równie dobrze mogło w ogólnie nie być. Ktoś doszedł do prostego wniosku, że resztę obsady można potraktować jako dekorację. Najbardziej zawieść musiała się Rita Ora, która o swoim występie w filmie pisała od ponad roku, a ostała się jej minuta na ekranie.

Co by nie napisać o „50 twarzach Greya”, film i tak osiągnie wielki sukces kasowy. Tłumy kobiet ruszą, by zobaczyć swojego księcia, który rumaka zamienił na bicz. Marzenie o oderwaniu się od szarej rzeczywistości nie od dziś towarzyszy filmom, ale nie często w takim wymiarze. Adaptacja powieści E.L. James nie umywa się do takich produkcji, jak „9 ½ tygodnia”, czy nawet ostatniej „Nimfomanki” Larsa von Triera.

Film jest takim samym erotykiem, jak „Zmierzch” horrorem. Z założenia miał podniecać i wzbudzać emocje, a jedyne co można odczuć po seansie, to spora dawka zażenowania i znudzenia. Wszystkim zaciągniętym na „50 twarzy Greya” w walentynkowy wieczór serdecznie współczuję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

dziesięć + 16 =