O muzycznych (auto)biografiach

biografie_foto1Jimi Hendrix, Eric Clapton, Jim Morrison, Johnny Cash, Bob Marley… To tylko kilka z postaci, które mieszkają w moim domu. Zamieszkują na kartach książek – muzycznych biografii, w których zaczytuję się od lat. Spisane historie kapel i muzyków to od zawsze mój ulubiony gatunek literacki.

„Nie masz własnego życia?”, „Ty i te twoje biografie…” – często słyszę te lub podobne słowa komentarza na temat moich upodobań książkowych. Jasne, że czytam bardzo różne rzeczy, nigdy jednak nie ukrywałem jak inspirujące i pouczające są właśnie historie życia artystów. Właśnie INSPIRACJA jest tutaj najważniejsza. Obojętnie, czym w życiu zajmuje się odbiorca – czytając o ludziach, którym po prostu się udało, pasjonat zauważa, że MOŻNA. Trywialne? Jasne, ale jednocześnie wcale nie oczywiste. Słuchając muzyki, człowiek nie wie wszystkiego o artyście, nie wie przez co twórca przeszedł zanim napisał dany utwór czy płytę, dlaczego utwór czy płyta są takie, a nie inne. Biografia dopełnia obrazu. Zawsze chciałem, żeby moja wiedza była kompleksowa i całościowa. Jeszcze tego nie osiągnąłem, ale bez biografii nie miałbym po co nawet zaczynać.

Właśnie, kolejne słowo klucz – KONTEKST. Tak jak na (zazwyczaj nudnych) lekcjach języka polskiego omówienie lektury czy poematu kolejnego wieszcza zaczynało się od roztrząsania epoki literackiej, informacje zawarte w biografiach dostarczają kontekstu dla muzyki. Jak śpiewali Vavamuffin: „muzyka bez historii jest jak drzewo bez korzeni”. Nic dodać nic ująć. Co więcej „korzenie” w tym przypadku są najczęściej bardzo ciekawe, w przeciwieństwie do sztampowych, poprawnych politycznie wizji polonistycznych epok literackich. Szybko zrozumiałem, że aby na przykład wiedzieć, skąd w grunge’u tyle wściekłości i lirycznego bólu, dlaczego puls reggae’owy jest tak wciągający czy kiedy Charlie Watts zaczął kłaść na werblu tamburyn, nie mogę pominąć (auto)biografii. Krótko mówiąc, NIE ZROZUMIE SIĘ MUZYKI BEZ KONTEKSTU HISTORYCZNEGO.

Ktoś powie, że to przesada, że muzyka jest do słuchania, a nie do analizowania. Może i tak, ale zapewniam – podejście do słuchanych dźwięków zmienia się po przeczytaniu (auto)biografii. Słuchacz jest dojrzalszy, więcej rozumie, wreszcie WIĘCEJ SŁYSZY. Jeśli nie wierzycie, proponuje spróbować.

Nie wolno pominąć rozrywkowo – ekskluzywnej odsłony (auto)biografii muzycznych. Życie od zawsze pisało najlepsze scenariusze. W przypadku muzyków i ich podejścia do życia, pisało też najśmieszniejsze, najbardziej przewrotne i dramatyczne. Gdy kończą się dźwięki, pozostają opowieści. Przeciekawe są momenty, w których czytelnik znajduje się blisko, nawet bardzo blisko muzycznego bohatera. Nie pamiętam już wszystkich tego typu chwil w mojej „karierze” czytelniczej, pamiętam za to dobrze do czego pończochy używała pielęgniarka A. Kiedisa, co o amerykańskiej tolerancji rasowej twierdził M. Davis, jaką potrawą przed koncertem raczy się Keith Richards i co o błędzie w muzyce (i nie tylko) sądzi T. Stańko.

Na koniec zostawiam was z cytatem z mojej ulubionej (auto)biografii – „LEMMY – Biała gorączka”. Lider Motörhead  zwierza się tam: „Mówiono nam, że kwas nie działa dwa dni z rzędu, ale odkryliśmy, że jeśli się weźmie podwójną dawkę, to owszem, działa jak najbardziej”. Ten sam człowiek napisał potem słowa: “You know I’m born to lose / And gambling’s for fools / But that’s the way I like it baby / I don’t wanna live forever!”.

Wierzycie mu, prawda? I właśnie po to czyta się (auto)biografie.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

trzynaście − 10 =